Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 02.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 85 —

dały zpowrotem na dawne miejsca. Obejrzał się za niemi.
— Walek! gdzie ty jedziesz? Przecież mówiłem, że jedziemy do Bukowca! — zawołał ostro, spostrzegłszy, że jadą lasem.
— A dyć, jaśnie panie, przecie jedziemy z Bukowca.
— Głupiś, zawracaj do Bukowca! To idjota dopiero!.. — dokończył ciszej i, gdy stangret spełnił rozkaz i wykręcił, Andrzej zaczął naciągać machinalnie rękawiczki, a kiedy w parę minut zatrzymali się przed stacją, wysiadł, poszedł na górę i zadzwonił najspokojniej. Dopiero zobaczywszy Janową, która mu drzwi otworzyła, ocknął się, przypomniał sobie wszystko, zatrząsł się cały i uciekł, rzucił się do sanek i krzyknął:
— Ruszaj!... prędzej!... — konie pomknęły tęgim kłusem.
— Prędzej!... — wołał, wyrwał Walkowi bat z ręki i z całą wściekłością bił konie, aż zaczynały stawać dęba i rżeć.
— Prędzej!... prędzej, psiakrew, prędzej!... — krzyczał ochrypłym głosem i bił zapamiętale. Wreszcie upadł w sanie, zatkał sobie usta futrem, żeby nie krzyczeć ze strasznego bólu, jaki mu żarł duszę.
— Ta święta! Janka! jego narzeczona, jego ideał, jest... Jezus! Jezus! Jezus!... ratuj, bo zwarjuję... — jęczał przez łkanie.