Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/301

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 299 —

Zrobiło się to wkońcu samo prawie.
W ostatni wieczór siedzieli, jak zwykle, przy herbacie.
Noc była ciemna i dżdżysta, listopadowa noc, pełna wichrów, wyjących w piecach i kominach, deszczu bębniącego po szybach, jęków po lesie i smutków w całej przyrodzie. Przez szyby wciskało się zimno i wiatr, który chwiał płomieniem lampy, jakoś ciemno płonącej. Janowa miała zaczerwienione oczy, wzdychała ciężko i snuła się senna po mieszkaniu, nawet Roch odczuwał dzisiejszy nastrój, bo siedział w kuchni pod kominem smutny, i ilekroć wiatr uderzał silniej w las, a szumy i świsty zaczęły się w nim odzywać przeraźliwie, podnosił senne oczy na okno, żegnał się i znowu patrzał w dogasający ogień.
Orłowskiemu dokuczał reumatyzm, wycierał nogi mrówczanym spirytusem, obwijał je flanelą i siedział w fotelu, klnąc co chwila pocichu. Przekrwionemi oczyma świdrował Jankę, która nie mogła usiedzieć na miejscu, chodziła z pokoju do pokoju, gorączką i niecierpliwością przepalana.
Jutro postanowiła jechać.
— Jutro! — powtarzała po tysiąc razy i po tysiąc razy chciała już powiedzieć ojcu o wyjeździe, ale spotykała się z jego oczyma, w których tkwił ból, strach jakiś i obłęd prawie, i siły ją opuszczały, odkładała jeszcze na później. Zimno jej było, ciemno, straszno jakoś. Zdenerwowanie dochodziło do swego maximum. Patrzyła z trwogą w świat zadeszczony, bała się tych dziwnych cieniów, które drżały pod su-