Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 295 —

spotkanie, propozycja, że ją to wprawiało w niepokój niewytłumaczony. W domu pokazywała wszystko ojcu, co kupiła, ale mówiła mało, zajęta myślami o teatrze.
— Pierwsze role i to wszystko chociażby jutro! — Wyprostowała się triumfalnie. — Ach, nareszcie będę wynagrodzona za wszystkie cierpienia. Nareszcie żyć zacznę naprawdę, żyć szeroko! — Wicher energji podrywał jej wyobraźnię rozpaloną, świat zniknął z oczu. Chciało się jej krzyczeć i śpiewać z rozradowania.
Byłaby całowała w lesie drzewa, gdzie poszła nazajutrz, Rocha, który, myjąc podłogę, patrzył na nią baraniemi oczyma, Janową, jak zwykle cichą i głęboko zadumaną o swojej pani córce. Tylko wobec ojca ukrywała radość, przywdziewała na twarz maskę spokoju i zwykłej obojętności na wszystko, on jeden rzucił cień na jasne tło jej zadowolenia, ale pozbyła się tego myśleniem o teatrze.
Napisała gwałtowny list do Głogowskiego, w którym odwoływała swoje projekty w poprzednim podane liście i radziła się, czy jechać do Cabińskich, chociaż w istocie zrobić to już postanowiła.
Głogowski odpisał, że dobrze robi, jadąc do Cabińskich. Obiecał przyjechać przed jej wyjazdem, o którym prosił zawiadomienia, kiedy nastąpi. Opisywał swoich chlebodawców i wzmiankował, że dłużej niż miesiąc nie wytrzyma u Stabrowskich.
List był jakiś wymuszony i smutny, czuć w nim było zniechęcenie i nudę.