Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/289

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 287 —

gniętemi rękoma, z gestem i postawą lady Makbet, szła do niej.
— Panna Orłowska!! Na Boga! i pani się nie wita z nami! Panno Janino! — Upadła jej w ramiona i obcałowywała z serdecznością przesadną, pociągając do okna.
— To niespodzianka! Jakże się pani miewa, nigdybym się nie spodziewała spotkać z panią! — szeptała Rosińska, ściskając jej rękę i ciekawie ją oglądając.
— Nie trzeba cieszyć się niczem, dziwić się niczemu, bo wszystko jest możebne — rzekł poważnie Pieś, witając się z nią i robiąc jej miejsce.
— Co pani robi tutaj? Co pani wogóle robi? A myśmy panią już opłakiwali...
— Naprawdę! Glas nawet zbierał składkę na żałobne nabożeństwo.
— Miał się napić za co — wtrąciła Janka zimno.
— Płakałam, jak męża i dzieci kocham, płakałam, dowiedziawszy się o wszystkiem. Mój Boże, gdybyśmy mogły przeczuć! Ależ to z pani determonistka.
— Deterministka! — poprawił Pieś.
— Szkoda było łez, chociaż one niewiele kosztują w teatrze, jak szkoda było składek, o które trudniej znacznie; pocieszam się tylko tem, że łez nie wylano za wiele, a do składek brakło chęci i amatorów — odpowiedziała Janka zimno i twardo, bo, spotkawszy się z nimi, poczuła odrazu głęboki żal do nich, dawne, niewypowiedziane urazy powróciły i zresztą znała dobrze te komedjanckie dusze.