Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/288

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 286 —

gwałtownie i takie wzruszenie ją owładnęło, że nie odpowiadała zupełnie na szczebiot Zaleskiej.
— Całe towarzystwo! moje towarzystwo! Majkowska na afiszu! a tutaj: Cabińska, Rosińska! Pieś! — myślała z gwałtownem uczuciem radości. Zapomniała o wszystkich nędzach, których przyczyną byli właśnie ci ludzie, siedzący tam tak obojętnie, zapomniała o nienawiści, jaką czuła do nich, tylko zapragnęła pomówić z nimi, zobaczyć ich zbliska, odetchnąć powietrzem tamtego świata, który, pomimo wszystkiego, co w nim wycierpiała, ukazał się teraz przed nią, niby olśniewające, czarodziejskie widzenie. Chciała podnieść się, ale nogi się pod nią ugięły, brakło jej sił, drżenie, dziwne drżenie tremy, jak podczas pierwszego występu, zatrzęsło nią bólem rozkosznym, zdobyła się tylko na to, że zawołała chłopaka, aby jej podał afisz.
Czytała go z jakąś chciwością niewypowiedzianą.
— Wszyscy moi! Wszyscy z wyjątkiem kilku obcych nazwisk! — Czytała go uważnie i przy każdem nazwisku występowała jakaś twarz z pamięci, scena, jakiś głos lub frazes, który jej przypominał całą postać.
— Pan Niedzielski! — Czytała to nazwisko po kilka razy, zanim uświadomiła sobie, kto to taki! Dopiero wtedy oprzytomniała. — I on tutaj! on! — Lodowaty powiew owionął jej serce.
Aktorzy zwrócili uwagę na kobiety, czytające afisz, bo cukiernia była prawie pusta. Cabińska odwróciła się leniwie od okna, ale spojrzawszy na Jankę, wypuściła z rąk zeszyt, odstawiła filiżankę i z wycią-