Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/282

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 280 —

— Za pierwsze, to jucha zapłacił po ludzku.
— Dla zachęty, mądry on, kiej Żyd! Zapłacił pierwej, a teraz nas krzywdzi.
— Wzięliśta Marcin, to czegój pyskujeta!
— A miałem robić co? Może mu darmo dam kamienie, abo je wezmę do chałupy?
— Oszukaniec, psiamać!
— Ścierwa! a to kiej pies się łasił i skomlał, coby mu tylko wozić!
— Bez to on i teraz gryzie, nie bój się, Wawrzon, myślał on, co robić!
— Ino go zdzielić kłonicą po ty wilczy mordzie, niechby obaczył, co to oszukiwać.
— Poganin zapowietrzony. Mówią, co ino Żydy oszukują, a to swój, i pies taki...
— Jaki on ta swój, obieżyświat!...
Leciały groźby, wyrzekania, klątwy; pięści się zacisnęły, oczy rzucały błyskawice, twarze świeciły posępną, groźną nienawiścią; skupili się, baty zaciskali w rękach, przestępowali z nogi na nogę, drapali się w głowę, spluwali i stali kupą bezradną.
Domyśliła się, że to o Świerkoskim mowa.
Posłała przez jednego z chłopów list do Głogowskiego, a nazajutrz, spotkawszy Świerkoskiego, zapytała:
— Skończył pan już z kamieniami?
— Wczoraj właśnie wypłaciłem już chłopom za ostatnie fury.
— Słyszałam. Chłopi błogosławili panu i wydawali się bardzo zadowoleni... bardzo.