Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/278

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 276 —

— Jeśli to pani nie znudzi, to pokazałbym pewne plany — prosił.
— Owszem. Stawiać pan co będzie? — zapytała obojętnie.
— Nie, przerabiam ten nasz pałac, bo zacznie się walić niedługo — mówił cicho i oczy jego mówiły, że to dla niej się robi. Przyglądała się z początku obojętnie planom, ale wkońcu poczuła dla niego wdzięczność. Tak się pochylił nad planami, że jej puszyste włosy musnęły mu twarz, rozczerwienił się i dotknął ustami jej ręki, spoczywającej na planach; nie usunęła jej, spojrzała na niego przelotnie z jakąś subtelną ironją i pytała dalej o informacje.
— To ogromny dom; myślałam, że tam znacznie mniej pokojów.
— Tak, dla mnie to puszcza, w której samotny ginę. Jak pani uważa, czy mój pomysł przywrócenia go do dawnej świetności nie jest śmieszny?
— Śmieszny nie, uważam tylko, że musi być bardzo kosztowny.
— Bagatela, nie zrujnuje to nas! — powiedział akcentem człowieka, dla którego kilka tysięcy rubli niewiele znaczy.
— Wierzę... — powiedziała przeciągle, a pomyślała: — cham! — i odsunęła się nieco od niego.
— Nawet koszta nie są tak wielkie, bo większość mebli i sprzętów tylko się odnowi; są, a raczej będą do użytku.
— No i potrzeba, żeby tam miał kto mieszkać — wtrącił Orłowski, który, podczas gdy oglądali, chodził