Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/276

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 274 —

— Byłem konno w miasteczku, wracając, żal mi było nie wstąpić, tem bardziej, że całe dwa dni nie widziałem pani — usprawiedliwiał się przed Janką.
Poznajomiła go.
— Ach! to pan kupił Rozłogi; mówili mi faktorowie, że jakiś pan z Lubelskiego i przytem kiwali głowami na rodzaj gospodarstwa, jakie tam pan podobno zaprowadza.
— Tak, zaprowadzam gospodarstwo przemysłowe, bo nie chcę wyjść z kijem i z torbą, jak mój poprzednik. Sąsiedzi trochę podrwiwają ze mnie, nazywają ironicznie reformatorem, śmieję się razem z nimi i wszystko przekształcam.
— To są nieuniknione rzeczy; takąż, a nawet jeszcze cięższą walkę i ja stoczyłem, nawet z własnym ojcem, który dopiero w roku przeszłym się pogodził z moim systemem, bo dostaliśmy złoty medal za nasienie buraczane i srebrny za opasy. Rozłogi znam dobrze. Mój ojciec tam kiedyś trzymał karczmę i tam się chowałem — powiedział zupełnie szczerze, bez cienia afektacji.
Wolińscy spojrzeli zdumieni, a Orłowski zmarszczył brwi i szarpnął gwałtownie brodę.
— Pozer — pomyślała Janka.
— W Rozłogach pierwsze poręby kupował. Tam z lasem będzie około stu pięćdziesięciu włók, co?
— Przeszło — odpowiedział dosyć chłodno Woliński i spojrzał na Andrzeja jakoś zgóry, zpańska; ten ojciec karczmarz, do którego się tak głośno przy-