Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 270 —

czerpana, i siedziały wtedy obok siebie, nie śmiejąc spojrzeć w oczy, z upokorzeniem w duszach i milcząc.
Na stacji wekslowane wagony uderzyły z głuchym szczękiem o siebie. Helena zerwała się z krzesła z nerwowym, bezwiednym krzykiem.
— Jesteś zdenerwowana ogromnie!
— Ach, wstydzę się, ale ta droga tak mnie zdenerwowała... no, mniejsza o mnie, mów mi o sobie...
— Cóż ci powiem?... Moja historja zamyka się w tem: cierpiałam i cierpię.
— Szeroko bardzo określasz, tragicznie, ale to już wada panien, że przesadzają we wszystkiem. Nie żyłyście, a już przeklinacie życie.
— Ja nie przeklinam, mówię tylko: cierpiałam i cierpię. Dawnoś wyszła zamąż?
— Cztery lata temu. Ogromny kawał czasu. Mieszkaliśmy w Lubelskiem, ale dla rozmaitych powodów musieliśmy się przenieść w te strony, coprawda, zamiana nieświetna, bo czujemy się dosyć obco pomiędzy sąsiedztwem, które jest jakieś smutne; zaabsorbowane kłopotami, trochę zaśniedziałe, więc prawie nie żyjemy z nikim, jedynie ze Stabrowskimi, bo do nich najbliżej.
— Stabrowska?... ta literatka?
— A tak, tak, powieściopisarka, nowelistka, poetka, publicystka, tysiąc i jeden jeszcze tytułów możnaby jej dać! — Zaczęła się śmiać.
— Nie znam jej; jeden z moich znajomych pojechał niedawno do nich za nauczyciela do chłopców;