Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 268 —

— Ożenić się powinienem prędzej, ożenię się nawet... — mówił wolno i patrzał jej w oczy bardzo czule i bardzo znacząco.
— Ożeń się pan; ale naprawdę co mnie to wszystko obchodzi? — powiedziała bardzo impertynenckim tonem, bo ją rozgniewały i zdenerwowały te żółte oczy, które ciągle czuła na swojej twarzy, jak jakieś oślizgłe, wstrętne pocałunki.
Orłowski, który słyszał tę rozmowę, roześmiał się na całe gardło z poza gazety.
— Świerk, dostałeś prztyczka w nos, co? Trzymajże, bracie! — i śmiał się znowu.
— Tak, dostałem i trzymam, tak! — i przez jakie pięć minut pił śpiesznie herbatę, dmuchał w szklankę, parzył sobie z pośpiechem usta, szczękał zębami po szkle, kopał nieznacznie leżącego u nóg psa i przez zęby syczał cicho i jakby bezmyślnie. — Tak, dostałem i trzymam, tak! — skończył wreszcie i wyszedł...
— Będzie cię jeszcze wszystko obchodziło, aniołku, będzie — szeptał szarpany wściekłością i tak kopnął psa, że Amis zleciał ze schodów. — Przypiłuję ci te śliczne ząbeczki, Hipcio ci je powyrywa, zobaczysz!
Nie przestawał jednak chodzić codziennie do nich. Przysyłał zające, kuropatwy, ryby, które mu znosili jako gościńce robotnicy kolejowi. Nie mogła Janka odrzucać, bo zwyczaj taki panował i na innych stacjach, tylko mu zawsze tak cierpko dziękowała za te prezenty, że Świerkoski trząsł się z gniewu, ale po każdem takiem przysłaniu czegokolwiek przychodził,