Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 266 —

nędzy. Pójdę do teatru. — Mówiła sobie głośno i przez mózg zaczęły się jej przewijać sylwetki poznanych ludzi w Warszawie: tych niby artystów, którzy tworzyli teatr, i tych ludzi, którzy tworzyli publiczność, i te wszystkie nędze, głupie, codzienne ich życia szczegóły, które teraz widziała w ostrem, prawdziwem świetle; te kłótnie nieustanne i intrygi, podłostki, nikczemności całe trzęsawisko, pełne błota moralnego, cały świat histeryków, podłych, złych, do ostatnich włókien, jakiemi ich teraz zobaczyła. A publiczność, te masy Zaleskich, Grzesikiewiczów, Babińskich, Świerkoskich, te masy głupie, dzikie i barbarzyńskie, które tylko w teatrze poszukują żeru dla stępionych nerwów, podrażnienia, uciechy.
— Błazny, manekiny i bydło... Nie, już nic nie wiem! — szeptała zgnębiona tem poznaniem i nie mogła pozbyć się uczucia głębokiej odrazy i pogardy, jaką ją to uświadomienie przejęło do teatru; ale pomimo wszystkiego postanowiła, że wyjedzie. Wszystko jedno, co się stanie, byle się już raz stało, byle stało się jak najprędzej, bo pragnęła wyjechać, nim Grzesikiewicz odważyć się zdoła na oświadczyny. O ojcu nie myślała teraz, ale Andrzeja było jej trochę żal, chociaż sama nie wiedziała dlaczego, czuła się wobec niego jakby winną jakiego przestępstwa.
I tak była temi projektami i myślami pochłonięta, że nazajutrz zrobiła się szorstką i gwałtowną w stosunkach z ludźmi, a ze szczególną niechęcią traktowała Świerkoskiego, który starał się spotykać ją na spacerach, przychodził do nich codziennie po