Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 262 —

— Napisałam do kuzyna, aby się postarał przenieść mężusia do Warszawy, do Dyrekcji; to bardzo wpływowy człowiek, dla nas szczególnie życzliwy — opuściła głowę na chwilę. — Otóż, gdyby się tak stało, to mężuś mógłby w godzinach pozabiurowych brać lekcje śpiewu.
— Poco? — rzuciła niechętnie i prawie z gniewem.
— Panno Janino, on ma wspaniały głos, mógłby zostać śpiewakiem, gdyby się tylko uczył, a ja tymczasem miałabym czas zdobyć sobie rozgłos. Wystąpiłabym najpierw w Towarzystwie Muzycznem, później urządziliby mi koncert w ratuszu, zdobyłabym środki na kształcenie się zagranicą.
— Pani to mówi serjo? — zapytała porywczo, bo ją zirytowała ta głupia pewność powodzenia, ten optymizm względem świata, z którego ona wyszła zdruzgotana rozczarowaniem.
— Zupełnie serjo. Cóż pani w tem widzi niemożebnego? — zapytała zlękłym głosem.
— Proszę pani. Zupełnie nie przeczę, że pani ma talent — nie mogła powstrzymać lekceważącego uśmiechu. — Ale żeby w Warszawie, gdzie tyle swoich i obcych sław walczy ciągle z sobą o powodzenie, mogła się pani wybić nad zwykłą poprawność, w to trudno mi uwierzyć. Zna pani przecież tamten świat; wie pani o tych szalonych trudnościach, jakie trzeba przezwyciężyć, o tej ciężkiej, przeważnie bezowocnej walce, jaką trzeba toczyć, nim się coś zdobędzie — i pomimo to chce pani tam iść! Bo zresztą, przypuśćmy, że kuzyn — podkreśliła to słowo — urządzi pani