Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/261

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 259 —

życie zamiera i rozprzęga się; że te wszystkie napół martwe korzenie drzew i traw, ten cały las, cisza, przestrzenie, mroki — przenikają ją nawskroś i zaczynają z niej wysysać życie...
Oprzytomniała, bo wielkie stado wron zaczęło zataczać nad nią olbrzymie koła. Opuszczały się coraz niżej i niżej, słyszała jakby przytłumiony szum ich skrzydeł; krzyczały cicho, a tak złowrogo, że wzdrygnęła się ze strachu, ale nie poruszyła się nawet. Opuściły się już tak nisko, że czuła na twarzy pęd ich skrzydeł i widziała ostre, twarde dzioby, wyciągające się coraz drapieżniej, okrągłe, żółtawe oczy świeciły niby próchnicą; dreszcz ją przeszedł, zdawało się jej, że już tysiące szpon i dziobów spadło na nią ze wszystkich stron i zatopiły się w jej ciele; ale nie mogła się poruszyć, leżała martwa, jakby zahipnotyzowana tysiącami tych oczu, które wżerały się w nią z chciwością, tym szumem skrzydeł, temi krótkiemi, chrapliwemi krzykami, co ją nakrywały chmurą złowrogą; dopiero, gdy kilka wron śmielszych opadło tuż przy niej na ziemię, i z podniesionemi skrzydłami, z roziskrzonym wzrokiem podskakiwały do jej twarzy, zerwała się na nogi; cała ta czarna banda rozbiegła się na wszystkie strony, poobsiadała drzewa i krakała żałośnie z zawodu. Janka poszła do domu prędko, bo w lesie była już późna noc.
Ale gdy powróciła do mieszkania, gdy usiadła w swoim pokoju, wybuchnęła niepowstrzymanym płaczem zdenerwowania. Nie wiedziała, co jej jest, dlaczego płacze, ale uspokoić się nie mogła.