Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 256 —

niewidzialne nici, łączące wszystkich ze sobą, które ją oplątywały coraz gęściej i silniej, że nie mogła się z nich wyrwać. Napróżno raz się zerwała, podeptała wszystko, napróżno, bo znowu czuje to ciężkie jarzmo zależności od wszystkiego i prawie wie, że inaczej żyć nie można. Wzdrygnęła się.
Na moczarach sieczono uschłe, żółte trzciny i sitowia, i do niej dopłynął zgrzyt kos ostrzonych osełką. Zgrzyt ten przejął jej duszę zimnem, zmąciło się w niej wszystko i jakaś obawa nieświadoma ściskała jej serce.
Powróciła znowu do wielkiego lasu. Uderzała kijem w pnie spróchniałe, strącała nogami uschłe muchomory, co, jak kapelusze, przekrzywiały się pod drzewami, i szła, szeleszcząc suchemi liśćmi, co pokrywały ścieżki i drożynki.
Las już zamierał; brzozy żółte, jak wosk gromniczny, liście ostatnie roniły, niby łzy wielkie, które spływały na las, wieszały się na czarno-zielonych świerkach, na czerwonych bukach, padały na ziemię szarą, nędzną, zmordowaną jesienią. Pnie sosen świeciły rozpalonym bursztynem od słońca, które długiemi smugami wsączało się zboku i rozpalało krwawemi odblaskami wnętrze lasu, zasypiającego w ciszy.
Nie śpiewały ptaki, nie brzęczały żuki, nie pachniały kwiaty, ani młode pędy drzew, nie tętniało życie młode, wszystko zapadało zwolna w zimową katalepsję i okręcało się w jakąś ciężką zadumę snu i milczenia; stada wron przeciągały wysoko, cicho łopocąc skrzydłami, albo z krzykiem ostrym i bolesnym siadały na nagich drzewach, biły skrzydłami