Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 254 —

w swoją córkę; irytował ją ojciec, Roch, że był idjota, Zaleski, że miał głupią minę, Zaleska, że miała jakieś aspiracje serca, a nie pilnowała dzieci — wszyscy i wszystko pobudzało ją ustawicznie do gniewu. Płakała ze złości na deszcz, który kilka dni mżył nieustannie i zalewał brudnemi strugami szyby, bo nie mogła wyjść za stację ani na chwilę, czuła się tak zdenerwowana, że nie przyjęła Grzesikiewicza coś trzy razy. Nie chciała widzieć nikogo. Rzucała w kąt heljotropowe bileciki Zaleskiej, nie otwierając ich. Nudziła się i męczyła tem, że nie mogła się zdecydować na projekt Głogowskiego i nie miała odwagi odrzucić go.
Następny dzień powitała z radością, bo przyszedł pogodny, deszcz nie padał i słońce świeciło. Orłowski z trudem zwlókł się z łóżka i poszedł do kancelarji, i zaraz prawie usłyszała jego głos na peronie. Krzyczał na chłopów, zwożących kamienie dla Świerkoskiego, kłócił się z Karasiem, który najspokojniej siedział na tendrze, machał nogami i pogwizdywał. Poleciał do zwrotnic i z pomiędzy szpic-szyn i od bojowych wydobywał piasek palcami, i z pięściami rzucał się do zwrotniczego, wymyślając za niedbalstwo. Zwrotniczy, wyprężony niby struna, z ręką przy daszku, próbował się tłumaczyć; uderzył go w twarz i poleciał na drugi koniec stacji. Nie przyszedł nawet na obiad, tylko kazał sobie przynieść na dół, do kancelarji, w której się zamknął i pisał całą masę raportów, na wszystkich.
Przed wieczorem, kiedy ziemia trochę obeschła, Janka poszła do lasu.