Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 253 —

dzi mi się, co prawda nie jest. — Mówiła cicho i tak patrzyła w oczy Janki, jakby koniecznie chciała potwierdzenia własnych życzeń.
— To wszystko prawda, tak robią dzieci swoim ojcom, tak! — odpowiedziała Janka, czując jakąś srogą przyjemność w tych łzach, co się polały po twarzy służącej.
— To źle, to nie po Bożemu, to takie dzieci powinni rozedrzeć końmi — powiedziała, boleśnie dotknięta. — Hale, żeby takie dzieci dla swych ojców, to już koniec świata.
— Przecież i po wsiach tak robią z rodzicami. Janowa przecież znała Sochę w Ługach! Dał dzieciom majątek cały i wygnali go, i teraz chodzi po prośbie.
— Znam go — szepnęła cicho — i wiem, że Pan Bóg ciężko te dzieci skarze na swoich dzieciach i dobytku, ale to ino głupie chłopy! Ale żeby taki pan, co tyla pieniędzy miał, co jego córki były kiej królewny i takie uczone, miały tak samo zrobić z ojcem, to mi się nie widzi, nie uwierzę, panienko, to jaże mnie cosik w sercu kole... — i trzęsła głową, nie mogła wierzyć, bo się jej przypominała własna córka, chowająca się u państwa i taka uczona. — Moja Anusia takby nie zrobiła! o, nie! — dodała, obcierając palcem łzy.
Pozamykała drzwi, pogasiła światła i długo klęczała przed obrazem, wiszącym nad łóżkiem, zatopiona w gorących modlitwach za córkę.
Jankę zaczynało wszystko gniewać i irytować: gniewała ją Janowa, że chodziła, niby krowa, trzęsąc brzuchem i rozstawiając szeroko nogi, że wierzyła