Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 247 —

— Powiedz go pan, mów, niech będzie najdzikszy, nie zlęknę się projektowania, marzenie jest jedyną rozkoszą w tem półżyciu mojem, bo na czyn nie mam już sił.
— Chciałem pani zaproponować to: Ja od Nowego Roku wstępuję do lwowskiego teatru, już się umówiłem, potrzebuję być na scenie jakiś czas, wprost dla jej poznania. Załatwiając to, myślałem i robiłem też miejsce dla pani, zgodzono się. Tymczasem, przez dwa miesiące będę uczył dzieci i chcę skończyć swoją sztukę. Projekt, przynajmniej co do pani, zostanie projektem; ale myślałem, że się pani zgodzi. Tam inny świat, ludzie inni, byłoby pani tam lepiej, bo ma już pani pewne doświadczenie...
— O, mam już dosyć doświadczenia, dosyć... — zaczęła się śmiać suchym, histerycznym śmiechem tak gwałtownie, aż Głogowski porwał się z krzesła przestraszony.
— To nie atak histerji, nie! Śmiałam się z siebie samej i żegnałam całą przeszłość głupią, ach, jak głupią, złudzenia młodości i wiarę w ludzi. Mów pan, mów: kiedyś mi pan odsłonił oczy duszy mojej, to przesuwaj przed niemi obrazy, wizje nawet.
Głogowski chodził po pokoju poruszony, ten śmiech i jej słowa nie podobały mu się, widział w nich komedję, albo istotną histerję, spoglądał na nią badawczo.
— Nie patrz pan tak, nie lubię tego spojrzenia, które tylko obserwuje i bada; patrzysz pan na mnie,