Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 246 —

— Odbiegłam daleko, a panu się śpieszy. Chce pan wiedzieć, co będę robiła? Panie, mój ojciec jest bardzo chory, żyje tylko dotąd, dopóki ja jestem przy nim, żyje tylko mojem życiem.
— Pogodziliście się zupełnie?
— Tak. Najlepszy człowiek i tyle już wycierpiał przeze mnie, że nie wolno mi go narażać na nowe cierpienia, boby ich nie przeniósł.
— Czy nie możnaby, jeśli coś pani zechce poczynać, robić to z jego wiedzą i wolą?
— Możnaby. Tylko, co robić? Wrócić do teatru? — zapytała ciszej, i gorzki uśmiech rozkwitnął na jej bladych wargach. — Panie, co ja tam przeszłam, zanim zdołałam targnąć się na własne życie! Nie przypuszcza pan nawet istnienia takich cierpień, nędzy i upokorzeń. Chciałam być kobietą — nie mogłam; chciałam grać, wybić się ponad tłum — nie mogłam; żyć nawet nie mogłam, zepchnięto mnie wdół. Podłość ludzka jest straszna dla takich naiwnych, jaką byłam — jaką byłam — powtórzyła.
— Słyszałem trochę o pani nędzy! — rzekł cicho i smutnie.
— Obrzydł mi teatr, nie czuję w sobie talentu na scenie; po tej chorobie coś się zerwało we mnie, coś zgasło mi w duszy, przyciemnił mi się świat, nawet sama sztuka wydaje mi się chwilami marną zabawką, nędznem odbiciem wszechpiękna.
— Szkoda, bo miałem pewien projekt, który teraz nie warto jest podnosić.