Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 236 —

plimenty, z których dziewczyna śmiała się do rozpuku i rzucała ciekawe spojrzenia na Jankę, siedzącą nieco dalej, pomiędzy Grzesikiewiczową a Głogowskim, z którym ciągle mówiła pocichu, o ile mogła, bo co chwila podnosiła się, by dyrygować Rochem, który w odświętnym, szarym mundurze z czerwonemi wypustkami, czysto wymyty i wygolony, pełnił rolę lokaja. Andrzej, pomimo że dzisiaj szczególniej jakoś pamiętała o nim, siedział naprzeciwko i chwytał oczyma ich szepty. Zazdrość cicha gryzła go boleśnie, ale się zmuszał do rozmowy z Orłowskim, który był dziwnie roztargniony, podnosił się, odbierał z rąk spoconego Rocha półmiski, obnosił je sam, siadał, oglądał się dokoła, słuchał rozmów, czasem mieszał się do nich, ale nic nie rozumiał, co mówią. Zdawało mu się ciągle, że ktoś mówi mu do ucha, i męczył się tem, że nie mógł zrozumieć, skąd ten głos pochodzi. Zaleska, siedząca obok niego, patrzyła melancholijnie w zapalone świece, przelotnie spoglądała na Głogowskiego, czasem uśmiechała się do mężusia i bezwiednie przebierała palcami po serwecie.
Po kolacji porozdzielali się, i zaczęła się gwarna i bezładna rozmowa. Zaleska usiadła do fortepianu i długo grała.
— Ależ pani gra wprost znakomicie! — powiedział Głogowski, gdy skończyła i usiadła przy stole.
— Cóż z tego, kiedy muszę siedzieć w Bukowcu.
— Powinna pani koniecznie wystąpić publicznie, w Warszawie.