Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/216

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 214 —

tak mu się śmiały szczerą, dziecinną radością, że i Jankę przeniknął nastrój radosny.
— Zaraz na peronie przedstawiłem się panu Orłowskiemu, no i jestem. Moi drodzy! — zawołał do Rocha — dowiedzcie się, czy są już konie od państwa Stabrowskich.
— Ależ... przysięgam Bogu, że pana tak zaraz nie puścimy, musi pan zostać choćby do jutra — protestował Orłowski.
— Musi pan zostać, bo tak chcemy — odezwała się po raz pierwszy do niego Janka.
— Stwierdzam gwałt, na osobie wolnego obywatela popełniony, ulegam przemocy i zostaję. Powiem jedno, czego szanowny pan dobrodziej za złe mi wziąć nie zechce, bo o pannę Janinę jestem spokojny: otóż jeść mi się chce tak cacanie, że... — rozkrzyżował ręce komicznie.
— Czekaliśmy umyślnie na pana z obiadem i natychmiast podadzą.
— Panie! — zaczął poważnie Orłowski po wyjściu Janki, biorąc go za ręce. — Winienem ci więcej niż wdzięczność, bo życie córki i swoje; bo gdybyś był nie podał depeszy o chorobie Janki, nic byłbym nie wiedział; nie pojechałbym, onaby umarła i jabym nie żył. Chciałem dawno podziękować panu za jego dobroć, a że nie mogłem, czynię to teraz całą duszą i proszę: rozporządzaj mną w zupełności, pozwól sobie czem wywdzięczyć.
— Niech... — powstrzymał się. — Jeśli usłyszę jeszcze jedno słowo podziękowań, to słowo