Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 212 —

— Prócz najbliższego sąsiedztwa, nikogo. W tym kościele byliśmy dzisiaj po raz pierwszy, bo to nie nasza parafja i dosyć daleko od nas. Wstąpiliśmy po drodze, jadąc do kolei.
— Jechałam z planem, że jeśli cię znajdę w Bukowcu, to cię zabiorę, choćby siłą, do nas.
— Nie odmawiam i nie przyrzekam. Mama żyje, zdrowa?
— O, żyje, dziękuję.
— Czy ten pan, co cię w rękę całował, jest... — pytała żywo, zmieniając temat rozmowy.
— O nie, nie! To tylko bardzo dobry znajomy — zaprotestowała energicznie Janka.
Umilkły obie i z zakłopotaniem spoglądały na siebie.
Nie wiedziały, o czem mówić z sobą, były sobie już zupełnie obce i nieznane prawie.

Dojechali do stacji. Wolińscy nie mieli czasu na odwiedziny, bo pociąg zaraz przyszedł, obiecali tylko solennie, że za powrotem wstąpią.




XIII.


Do pociągu, którym przyjeżdżał Głogowski, było jeszcze kilka godzin.
Jankę teraz, gdy została sama, opadły przypomnienia niedawnej sceny w kościele i z taką siłą ją żarły, że poszła do fortepianu, starając zagłuszyć się i utonąć w muzyce.