Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 211 —

— Nie, bo jedziemy wprawdzie do Bukowca, ale na stację i pierwszym pociągiem do Warszawy. Zpowrotem z całą przyjemnością wstąpimy. Boże, to już coś z pięć lat nie widziałyśmy się!
— Tylko pięć! Dawno wróciłaś z Paryża?
— Cztery lata temu, byłam tam rok tylko.
— Miałam do ciebie żal i mam go do dzisiaj, żeś ani słóweczkiem nie zawiadomiła mnie o sobie, a ja nie wiedziałam, gdzie cię szukać. Zapytywałam się o twój adres, przed rokiem, Haliny, ale i ona nie wiedziała.
— Usprawiedliwień pewnie że nie znajdę, ale przebaczyć mi musisz, tymczasem. Panna Orłowska, mój mąż — przedstawiała wysokiego blondyna, który nadszedł, bardzo przystojnego i bardzo pospolitego. — Jedź z nami do stacji, to pomówimy o tem.
— Dobrze, zaczekajcie, pójdę ojcu powiedzieć o tem.
W kilka sekund była już zpowrotem, czuła się bardzo uradowaną ze spotkania z przyjaciółką.
— I co robisz? — spytała Helena, kiedy już jechali, obserwując ją drobiazgowo.
— A cóżby! Jestem panną na wydaniu! — rzuciła ironicznie Janka.
— Niezabawna pozycja, to prawda.
— O, przepraszam cię, Helu, ale swobody widzę nie oceniasz dostatecznie.
— Doskonałe grunta! — zaczął Woliński, zbudzony milczeniem, jakie zapanowało.
— Znacie się już państwo z okolicą? Dzisiaj w kościele była prawie w komplecie.