Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 209 —

kościół, niby niezmożoną niczem falą, są jej wrogami.
Przycisnęła się do ławki ze strachem bezwiednym, bo cała ta masa ludzka szła prosto na nią; rozpłomienione oczy, dymy kadzideł, lśnienie złota, dźwięki organów, usta porozchylane w śpiewie, głuchy łomot nóg, wszystko to splątane w jakiś kłąb groźny toczyło się ze straszną siłą. Przymykała oczy, bo jej się zdawało, że to morze uderzy w nią i zaleje, jak nędzne źdźbło, że ją rozdepcą, niby marnego robaczka, który śmiał stawiać czoło temu prądowi. Po nabożeństwie wychodziła prawie ostatnia, gdy ją Grzesikiewiczowa ujęła pod ramię życzliwie i dreptała obok niej, szepcąc cichutko ostatnie słowa pacierza.
Na cmentarzu całe towarzystwo okoliczne stało porozdzielane na grupy i rozmawiało z ożywieniem. Chłodnawy wiatr zawiewał nagiemi gałęźmi modrzewi i świstał smutnie. Zanosiło się na deszcz.
— Chciałam usiąść przy pani, ale już miejsca nie było — szeptała stara.
— O, przeciwnie, bo było dosyć miejsca — odpowiedziała spokojnie, uśmiechając się tak blado, że ten uśmiech miał wyraz odpowiedni w smutku rozwleczonym w przyrodzie jesiennej.
— Będziecie w domu wieczorem? bo my się z Jędrzejem wybieramy do państwa.
— Będziemy i będę pani bardzo wdzięczną za odwiedziny, bardzo! — Głos jej zmiękł, bez namysłu podniosła rękę starej i pocałowała. Była jej w tej chwili bardzo wdzięczną.