Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 203 —

ludzie się kołysali, niby wielki łan zbóż, biernie poddając się naporowi ustawicznie napływających wielkiemi drzwiami.
Stalle zapełniały się zwolna.
Janka z ciekawością i z pewnem uczuciem przyjemności spostrzegła twarze, znane tylko z widzenia, i osobistych swoich znajomych. Spostrzegła po drugiej stronie sędzinę Zakrzewską, przyjaciółkę matki swojej, ukłoniła się jej z uśmiechem radości. Sędzina przez pince-nez na długiej, szyldkretowej rączce patrzyła na nią długo, ale się nie odkłoniła, szepnęła tylko jakieś słówko do ucha sąsiadki i z pogardliwym ruchem głowy wskazała Jankę. Odczuła boleśnie ten ruch i to ironicznie-litościwe spojrzenie, jakie jej rzucano, odwróciła wyniośle głowę do kazalnicy, bo ksiądz zaczął mówić. Przez prezbiterjum, zapchane córkami i żonami mieszczan i oficjalistów dworskich, szła dobra znajoma Janki, p. Łomiszewska, znana z języka, energji i czterech córek, które, niby źle dobrana fornalka, szły wprost ku niej. Podniosła się nieco, aby je przeprosić i przywitać się. Łomiszewska, spostrzegłszy ją, cofnęła się, zagradzając sobą córki i usuwając wtył ostentacyjnie ręce.
— Chodźmy, tutaj dla nas niema miejsca.
— Ależ, mamo, tutaj zaraz kilka wolnych.
— Nie, nie będziecie siedzieć przecież obok jakiejś cyrkówki!... — szepnęła tak głośno i pogardliwie, że wszystkie oczy zwróciły się na Jankę.
Janka zatrzęsła się z oburzenia i gniewu tak silnego, że było mgnienie niepowstrzymanej chęci rzu-