Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 185 —

hi! hi!... kochany robaczek, ślicznieńki, niewinnieńki! hi hi! hi!... — wydobywało mu się z zaciśniętego radością gardła, niby bulgotanie indycze, a twarz mu promieniała dziką, zwierzęcą radością. — Hipciu! będziesz panem, umiej tylko czekać — szeptał, splatając na kolanach długie, jak u szympansa, ręce. — Tak, ożeni się, rzuci służbę, wyprowadzi się do Warszawy, puści się w wielkie interesa, powygrywa na loterji i — miljony! miljony! miljony! — szeptał z upojeniem i przeciągał się ociężale z rozkoszy, dziwnie drażniącej.

— Hipciu, ostrożnie! — ostrzegał sam siebie. — Ach, to ona miała kochanków! Skąd ta Osiecka się dowiedziała? Grzesik się ucieszy, skoro się dowie o tem! A chamie jeden, łajdaku, dobrze ci tak, masz już dosyć! — śmiał się cicho, chodząc po pokoju. Miał teraz w sobie, w tej trójkątnej, bronzowej twarzy, w żółto płonących oczkach, coś wilczego; zataczał koła tak samo jak wilk, z wyciągniętą szyją, z wygiętym grzbietem, miał postawę węszącego żer, co dwa kroki podrzucał się nerwowo, przysiadał na krzesłach i fotelikach, gładził aksamity i jedwabie i szeptał: — Twoje, Hipciu! twoje! — Amis! chodź, synku! — Pies rzucił się do niego. — Spokojnie, spokojnie, dobry piesek, dobry! — głaskał go, a pies lizał mu rękę i twarz. Świerkoski szybko wydobył z kieszeni rzemień i uderzył go z całej siły przez grzbiet. Amis zwinął się w kłębek i upadł na dywan. — Widzisz, synku, bez poufałości.