Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 172 —

niema! — zaczął płakać cicho i kiwał się na wszystkie strony.
— Panienka była?
— Była, jaśnie Pietrze, dziedzicu, była. Jak to słońce — wskazał na ogień w kominie — tak i ona dobra jest dusza, u nieboszczki przede śmiercią była, doktora sprowadziła, wina słodziuśkiego sama przyniesła.
— Pij gorzałkę, pij, chłopaku, ulży ci — wołał ukontentowany Grzesikiewicz.
Roch wypił, chociaż już był zupełnie nieprzytomny. Kołysał się na środku karczmy i wytrzeszczonemi, zamglonemi oczyma to patrzył w ogień, to na dziada, co się wyciągnął pod ścianą i z głową na torbach spał. Chciał mówić jeszcze o Jance, ale mu znowu na język wrócił pogrzeb.
— I jakom tylko na wyrobku, ale gospodarski pochowek sprawiłem, jak się patrzy. Trumna to była z całe pół łokcia za duża. Prawdę rzekłem, jaśnie Pietrze, dziedzicu, prawdę, całe pół łokcia za duża, ale niech tam ta nieboszczka kochana ma domowinę galantą, po gospodarsku. Bidowała całe życie, to niechta teraz ma wygodę swoją i kontentność swoją, niech tam...
— Pochowałeś żonę, Rochu? — pytał wkółko Grzesikiewicz i drzemał dalej.
— Pochowałem, jaśnie Pietrze. „Jakoś rzekł, Panie! Ty obrona moja!“ — zaśpiewał nagle jękliwie, bo mu się przywidziało, że idzie za trumną, i tak jak stał z czapką w garści i wyciągniętą ręką, jakby podtrzy-