Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/169

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —

drżącym i płaczliwym odmawiał nieskończone pacierze za umarłą.
Za drewnianemi kratami stojący szynkwas rozjaśnił się nagle zapaloną lampką, w świetle wyjrzały z cieniów wielkie beczki z wódką, rzędy flaszeczek „słodkiej“ na półkach i zwoje kiełbas, wiszących na drążku.
— Pijcie, braty, pijcie! — zapraszał wciąż Walek i do wszystkich razem, i do każdego zosobna przepijał, łamał chleb, maczał go w soli rozsypanej na stole, zjadał i znowu zapraszał. Krakalina zachęcała kobiety, co się wstydliwie odwracały, przysłaniały zapaskami i piły okowitę. Gwar coraz żywszy przepełniał karczmę.
— Napij się, Rochu! Pan Bóg dał, Pan Bóg wziął, co poradzić, bracie, co? Miałeś ty kobietę, mieli ją ludzie, miał ją świat, a teraz ma ją święta ziemia, bo i dla niej trza.
Napij się, Rochu, bo już tak być musi, kiej jest.
— Pij, Rochu! żałość to kiej mróz, ino gorącością wypędzisz — dogadywała Krakalina.
— Gorącością! juści, że ino gorącością — szepnął Roch i wypił, przegryzł chlebem i wyciągnął rękę po drugi kieliszek. — Gorącością, juści, że ino gorącością.
— Co poradzić! ani pieniędzmi, ani grontem, ani płakaniem się nie wyprosisz od śmierci, oho! Kostucha przychodzi kiej złodziej, i kiej złodziej z obory bydlaka, tak ci ona pocichu grzeszną duszyczkę z człowieka wyprowadzi! Nalejcie no, Walek.