Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/165

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 163 —

pieśń, co gryzła wprost serce; Stasio odwrócił się i obcierał ukradkiem łzy, a Świerkoski, oparty o jakiś krzyż, przejmującym wzrokiem patrzył na świeży grób i drżał cały ze wzruszenia.
Wiatr szumiał po cmentarzu i zamiatał na świeżo oklepane, żółcące się piaskiem mogiły, poczerniałe liście; Amis skomlał krótko i boleśnie, a stado wron na dębach przy kościele wieszało się z wrzaskiem i łączyły swoje głosy z jękliwem zawodzeniem kawek, kołujących nad szpiczastym, czerwonym dachem dzwonnicy, a nad tem wszystkiem wyciągał czarne ramiona krzyż, stojący w środku cmentarza, z którego patrzyły miłosiernie przebaczające oczy Chrystusa.
Na krańcach, ponad lasami, co otaczały wieś kołem zamkniętem, na seledynowych przestrzeniach, zaczęły wykwitać różowe blaski zachodu i rozpurpurzać całą jedną stronę nieba. Mrok już się słaniał zaledwie dostrzegalny po gąszczach, co stanęły, niby w miedzianych blaskach ognisk, w łunach zachodu.
Janka opuściła towarzystwo i poszła w głąb cmentarza, ku grobowcowi w formie piramidy Cestjusza, co się bielił przez wysmukłe, niby cyprysy, drzewa jałowców. Drzwi do grobowca były uchylone, stał w nich lokaj czarno ubrany. Nade drzwiami złocił się napis: „Grób rodziny Witowskich z Witowa“, a z boku drzwi, na marmurowej tablicy, świecił szereg imion i dat śmierci, cała litanja istnień dawno rozproszonych we wszechświecie.
Janka uklękła i zaczęła się modlić, bo imię „Anna“, wyryte na samym końcu tablicy, przypomniało