Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 156 —

głębokości, a ten żółtawy blask spojrzenia przeniknął ją zimnem i trwogą: usunęła swoją rękę, bo chora dotykała jej końcem palców, nie mogąc ująć, jakby czepiała się z trwogą w tej przedostatniej chwili. Wstrząsnęła się i powstała do wyjścia.
— Pa... pa... pa... nienko... pa... — rzężała Rochowa, napróżno usiłując ją zatrzymać, i jakaś straszliwa rozpacz i ból wykrzywiły jej twarz suchą. Janka nie spojrzała już na nią więcej, nie chciała widzieć nic i, chociaż czuła tę niewypowiedzianą i głęboką prośbę w twarzy umierającej, wyszła.
Nie, nie mogła tam pozostać dłużej, bo czuła, że i w niej wszystko kona, że umiera. Dopiero w tej chwili poczuła całą zgrozę śmierci. Biegła tak prędko do domu, o ile jej tylko siły pozwoliły.
Noc całą widziała tę trupią twarz, pływającą w cieniach.
Rano Roch sprzątał w mieszkaniu, jak zwykle, tylko że dzisiaj co chwila stawał przy robocie, wytrzeszczał oczy, żegnał się i zaczynał ciągle nieskończony pacierz.
— Cóż, żonie nielepiej? — zapytała Janka po długiem wahaniu, bo odgadła po jego zachowaniu, że już wszystko skończone, ale chciała zaprzeczenia, pragnęła słyszeć, że Rochowa żyje, bo ją nurtować począł jakiś żal, że nie została tam, że nie usłuchała prośby chorej, dręczył ją wyrzut sumienia.
— Lepiej?... e... nielepiej panienko, bo akuratnie drugie kury piały, kiej się jej zmarło.
— Umarła!...