Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 149 —

kiem brudnym szyjką. Rochowa, z rękoma czarnemi i wyschłemi na pierzynie, leżała bez ruchu; próbowała się unieść, ale jęknęła tylko cicho i blademi, wypłowiałemi oczyma patrzyła bezmyślnie; twarz miała tak suchą, żółtą, pomarszczoną, jak leśne, zasuszone jabłko. Doktór nawet jej nie oglądał, bo już była w agonji, z trudem szeptała niezrozumiałe słowa i goniła zdumionym wzrokiem za Janką.
— Co was boli?
— Umrę... umrę... — szeptała cicho, i ta jej twarz trupia miała ten sam ton, na tle kolorowej, w czerwone paski pościeli, co twarze świętych ascetów i męczenników, wiszących rzędem na ścianach, wychylające z czarniawej głębi tła, niby z niebytu, twarze bezkształtne, podobne do wizyj niezupełnie zmaterjalizowanych.
— Czemuście mnie pierwej nie wezwali?
— Nie wzywali... a juści, nie wzywali, ale myśleliśwa, że samo przejdzie, a potem tośwa widzieli, że już i wielmożny dochtór nie poradzi — tłumaczył się Roch, wyprężony przy drzwiach jak struna i salutujący całą dłonią.
— Jeździliście do znachorów, co?
— Juści, że do dochtorów jeździła i smarowała się wódką z tłustością, i piła ziele, i odczyniały ją kobiety, i na rosę boso chodziła, i pijawki przystawiała, i bańków trzy mendle suchych balwierz stawiał, i nic nie pomogło. Już widno na śmierć zachorzała, to nic nie pomoże — mówił ze spokojną rezygnacją, patrząc bezmyślnym, kamienno-obojętnym wzrokiem w chorą.