Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 144 —

tomność, chwytał się poręczy krzeseł, żeby nie runąć, kręcił się wkółko, składał błagalnie ręce i szeptał jakieś niedosłyszalne, bolesne skargi, to milczał, długo, wpatrując się z pokorą w tę urojoną postać naczelnika, w to drugie swoje ja, które widział przed sobą najwyraźniej.
Jankę trząsł spazm trwogi, bo to spokojne, dziwne szaleństwo ojca przepełniało ją rozpaczą i wprowadzało także pierwiastek chaosu w jej myśli. Nie mogła się poruszyć z miejsca, brakło jej sił i odwagi. Pokój zaczął wirować, to blade światło świecy drgało przed nią, niby krwawa łuna, niby pożar olbrzymi, w którym kłębił się jakiś pęk ciał, wiły się jakieś ogniste i przerażające skręty myśli, ściskające jej głowę palącemi zwojami.
Orłowski usiadł na łóżku, tarł sobie czoło, napił się wody z syfonu, stojącego na stoliku, i widocznie ten syk i szum wytaczanej wody powróciły mu nieco przytomności, oderwały tym głosem zewnętrznego świata od mar chorego mózgu; targał brodę, przecierał oczy i długo szeroko otwartemi oczyma, pełnemi bezbrzeżnego strachu, patrzył w ciemną głąb pokoju. Uspokoił się widocznie, bo w oczach zaczynała błyskać świadomość, majak zniknął. Zgasił świecę.
Janka także oprzytomniała, słuchała pode drzwiami i wkrótce usłyszała równy, mocny oddech ojca; fortepian Zaleskiej coraz cichszemi dźwiękami śpiewał, aż zamilkł; cisza ogromna, mistyczna cisza nocy, pełna rozprzężonych drgań, pełna niewytłumaczonych szmerów i błysków, zalała mieszkanie.