Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 119 —

— Pan w domu? — rzuciła mu zapytanie razem z burnusem i kapeluszem.
— Jaśnie pan jest jeszcze w podwórzu — rzekł, prostując się uroczyście.
Poszła do pokoju, którego okna wychodziły na ogród. Przy stole okrągłym, oświeconym wiszącą lampą, siedziała chuda, mała, o długiej twarzy, przenikliwych, czarnych oczach, kobieta lat czterdziestu kilku, otoczona gazetami i książkami.
— Fifi, każ dawać kolację, głodna jestem, mamusia poczęstowała mnie kawą tak obrzydliwą, że mi się słabo robiło — zaczęła Józia, siadając w fotelu na biegunach; rozkołysała się gwałtownie. — Co, znowu czytasz głupstwa?
Fifi, stara nauczycielka, jej powiernica i sprzęt, na którym wywierała nieraz złość swoją, złożyła śpiesznie powycinane świeżo feljetony i podniosła się.
— Idź prędko, a nie zgub nogi! — zawołała złośliwie, bo Fifi utykała i, idąc, kołysała się gwałtownie na jedną stronę.
Zadzwoniła. Wszedł lokaj i stał przy drzwiach wyczekująco.
— Idź w podwórze, poszukaj pana i powiedz, że ja proszę.
Lokaj zniknął cicho, a ona zaczęła znowu się bujać na fotelu i rozmyślać o sposobach przeszkodzenia małżeństwu Janki z Andrzejem.
W pół godziny jakie przyszedł lokaj i, nachylając się lekko, mówił: