Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 114 —

nien czy nie, że strach, a przy tem w domu ciągle piekło; ten biedny Ignacy, to już bez głowy chodzi.
Weszli do mieszkania.
Rozerwał gorączkowo kopertę i pożerał list oczyma; fala krwi oblała rumieńcem radości jego jasną twarz, o regularnych, mocno ciętych rysach, zakończonych płową czupryną. Zaczął skubać i przygryzać wąsy, czytał list po kilka razy.
— Przeczytaj, Jędruś, głośno, i ja radabym wiedzieć — prosiła stara, dotykając listu delikatnie.
Czytał. Matka rozradowała się zupełnie. Wszystkie podejrzenia, wątpliwości topiły się, jak śnieg pod wpływem wiosennego słońca, radość przejęła jej serce i szczęście świeciło w jej białej, niby z blichowanego wosku, twarzy.
— Teraz to mi się widzi, że się z nią ożenisz, a czasby, Jędruś, czas! — westchnęła.
— Ożenić się, mamo, jeżeli mnie tylko zechce, to się zaraz ożenię. — I jakaś radosna pewność przejmowała go słodkiem uczuciem zadowolenia. — Będzie mama mieć synową, będzie.
— I wnuczki, Jędruś?
— Będą i wnuczki! — wołał ze śmiechem, całując matkę po rękach.
Przycisnęła mu głowę do piersi.
— Stara kobieta jestem i wnuczków mi kuniecznie trza, kuniecznie twoich dzieciątek, Jędrusiu! bo te Józine, to jakieś nie nasze, babki nie rozumieją, i takie jakieś, kiejby zagraniczne.