Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 112 —

na maszynę. Ja, jaśnie panie, baczyłem dobrze, ino pod lasem wrony krakały, śmignułem na nie kamuszkiem i poszedem, i do samego lasu cięgiem se przepowiadałem: modry na maszyne, biały do naczelnika; a w lesie to mie jakoś zamroczyło, i myślałem już: biały abo modry na maszynę, tak, modry abo biały la naczelnika. A na stacji... jaśnie pan mi darują, ale do lasu myślałem: biały, biały, biały — naczelnik, naczelnik...
— Idź do djabła! Zaprowadź bułanka do stajni! Odpowiedź przyniosłeś?
— Oddałem pani gospodyni.
— No, ruszaj! — krzyknął, oddając konia, który stał przy nim spokojnie.
— Jaśnie panie! — szeptał przez łzy Bartek. — Do lasu dobrzem myślał: biały, biały — juścić biały...
— Wynoś się, idjoto! Wytrzyj konia i okryj go na noc derką.
Bartek zniknął w mroku, ciągnął za tręzlę konia, drapał się po skłopotanej głowie i mruczał:
— Jezus! to te zapowietrzone gapy, za to, com na nie śmignął kamieniem. Jeszcze do lasu myślałem: biały, biały, w lesie, abo modry, abo biały... Lo Boga, to nic inszego, ino te gapy dur rzuciły na mnie.
Andrzej wydał ostatnie polecenie i razem z matką powracał do domu. Stara spoglądała na niego tajemniczo i cicho powiedziała:
— Jest list od panny Orłowskiej.
— A mówił mi ten idjota, Bartek. — Zaczął iść prędko, niecierpliwość go porywała.