Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 111 —

wość świdrowała ją boleśnie. Długo się biedziła temi pytaniami i, nie mogąc doczekać się syna, poszła w podwórze.
Aż w oficynie słychać było jej gderliwy, cienki głos; krzyczała na parobków, na dziewki, na dwórki, dojące krowy. Zaglądała wszędzie: do świń, do żłobów końskich, do owiec, do kur i gęsi; oglądała zamki w śpichlerzu i stodołach, i co chwila głos jej gniewny rozlegał się w innej stronie.
Poszła ku kopcom, gdzie, pomimo ciemności, kończono okrywanie kartofli, bo stamtąd ją doszedł potężny głos syna, krzyczącego na Bartka, który stał z czapką w ręku i starał się tłumaczyć płaczliwym głosem.
— Coś mi ty narobił, chamie jeden! Nie powiedziałem ci wyraźnie, nie tłumaczyłem po kilka razy, że niebieski list wrzucisz do pociągu, a biały oddasz naczelnikowi, co?..
— Jaśnie panie, były dwa listy: biały i modry. Juści, że bacze, co jaśnie pan kazali, modry na maszynę, a biały dla pana naczelnika.
— A czemuś tak nie zrobił? — zapytał Andrzej łagodniej, spostrzegłszy nadchodzącą matkę.
— Zapomniałem. Wyszedłem, tom baczył do samego lasu, pamiętałem cięgiem, co biały do naczelnika, a modry na maszynę; ale już w lesie cosik mi się pokiełbasiło, i stawał modry we łbie tam, gdzie przódzi był biały, i nie wiedziałem dokumentnie, który gdzie trza oddać, a kiej przyszedem na stacje, to mi się kuniecznie widziało, co modry do naczelnika, a biały