Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 106 —

i politowania, rozmawiała o niej z Andrzejem. — Znowu wchodzi mi w drogę! — pomyślała, uklękła na kanapce, oparła się łokciem o parapet okienny i utonęła w męczącej pracy myśli, wynajdywaniu środków, jakiemi należy przeszkodzić temu małżeństwu. Patrzyła w ten zmrok czerwonawy, pełen refleksów miedzianych, zórz pozachodnich i smug fioletowych, i gwarów kończącego się dnia, co już rozwłóczył się nad ziemią, ogarniał pola, okrywał niskie krzewy i pnie topoli, i wpływał do pokoju mętnym, szarym tumanem, porysowanym konającemi na złotych ramach obrazów błyskami. — Nie dam! — szeptała, zaciskając pięście. — Nie dam! — i zawzięta, chciwa jej dusza zacięła się w gniewie. Żółte oko zaczęło drgać newralgicznie i sypać iskrami, błękitne świeciło martwo i groźnie. Nienawidziła Janki całą mocą swojej dzikiej, chłopskiej duszy, jak nienawidziła wszystkiego, co było pięknem i wyższem.
Służąca wniosła kawę i lampę, bo już w pokoju zupełnie ciemno się zrobiło.
Józia oderwała się od okna, włożyła na nos niebieskie binokle, żeby ukryć oczy pod niemi i z założonemi na plecach rękoma spacerowała po pokoju.
— Irenka pisała? — zapytała matka, nalewając kawę z dzbanuszka.
— Pisała, całuje mamę i ojca. Na Boże Narorodzenie przyjedzie. Przełożona dopisała się do listu i donosi, że Irenka bardzo dobrze się uczy — opowiadała żywo Józia, siadając przy stole, poruszona przypomnieniem córki, która się uczyła u sercanek lwow-