Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 103 —

— Dobrze tylko liczy. Przecież takiego, jak Andrzej, męża, nie znajdzie drugiego. Niech mama zrozumie, że panny z najpierwszych domów poszłyby z chęcią za niego.
— Mówisz! a nie jeździł to do panny Zielińskiej, albo do Owińskiej, co? i napróżno.
— To on był temu winien, bo nie umiał się podobać — odpowiedziała i błysk triumfu zaświecił w żółtawem oku, błękitne świeciło zimno, jak lód bardzo przejrzysty, a po wąskich ustach prześlizgnął się uśmieszek niedostrzegalny.
— Nie to, ino tamte panny głupie, dufają, wierzą — poprawiła się — w swoje państwo. Jędruś, choć chłopski syn, ambicję swoją ma i honor, nie chciał łasić się kole nich, kiej pies, i ja nie chciałam, bo jak mie spotkały w kościele, to se patrzyły na mnie bez te głupie szkiełka, kiej na zagranicznego robaka!.. A cóżto, cudak jaki jestem, czy co? — zatrzęsła się z oburzenia.
— Bo też mogłaby mama ubierać się inaczej. Co mama kładzie na siebie! fi! — Wstała i zaczęła matkę wykręcać na wszystkie strony i oglądać z politowaniem. — Zapaska, beżowa suknia, watowany, barchanowy kaftanik, chustka za pół rubla na głowie, fi!.. mogłaby mama w tym kostjumie stać za szynkwasem. Co? i ciżemki na nogach za dziesięć złotych! hi! hi! hi! paradne, jak dzieci kocham. Moja gospodyni... — nie skończyła, odsunęła się i, zatykając nos, szeptała pogardliwie: — ależ mamę czuć oborą i chlewami, to już chamstwo!..