Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 75 —

— Sezon korcertowy już się rozpoczął; ach, te środy w Towarzystwie Muzycznem!
— Bywała pani często?
— Nie opuszczałam ani jednej! a premjery w Rozmaitościach? a koncerty latem w Dolinie Szwajcarskiej! a tysiąc przyjemności, jakie tylko miasto dać może; ta atmosfera artystyczna, którą się oddycha, to życie inne! Boże, Boże! gdzie to wszystko się podziało, gdzie te czasy.
Janka uśmiechnęła się ironicznie; znała ona nieco tę atmosferę artystyczną, to inne życie.
— Pani Osiecka z panienką przyjechały! — meldowała Anusia.
— Proś! proś! — zawołała Zaleska, biegając po pokoju i, nie wiedząc co robić, pobiegła do mężusia.
— Heniu! Heniu! — szeptała mu do ucha, czerwieniejąc z trwogi. — Mężusiu, mój złoty, wstań-no, przyjechała pani Osiecka. — Zaczęła bardzo delikatnie poruszać go.
— Do pioruna z babami! Czegóż znowu chce ten stary grzmot? Psiakrew, że to przespać się nie można — krzyczał, podnosząc się na nogi.
— Henieczku! nie gniewaj się, mój złoty! mój jedyny! — szczebiotała napół z płaczem, uwiesiła mu się u szyi i bardzo pieszczotliwie i z niezrównanym wdziękiem kotki łasiła mu się u szyi, i spoglądała w oczy trwożnie, niby pies, który się boi kopnięcia.
Odepchnął ją, zabrał poduszkę pod pachę i wyniósł się do dziecinnego pokoju, a Zaleska pobiegła