Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/061

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —

ludzi, jak i siebie, że dla tych urojeń poświęcił w życiu wszystko, że te losy kłamały, że oszukiwały go dwa razy rocznie, że przez nie umierał prawie z rozpaczy, ponieważ nie padała na nie wielka wygrana — nic, nic już nie pamiętał, bo w najtajniejszej głębi jego istoty tkwiła niespożyta wiara w spełnienie się tych idjotycznych marzeń.


∗                ∗

Orłowski poszedł na górę, był wściekły za ode zwanie się lekceważące o Grzesikiewiczu: Cham! Grzesik! karczmarski syn! — myślał, powtarzając ze złością słowa Świerkoskiego. — Tak, ale porządny człowiek, wykształcony, dobry, bogaty. Co im do tego? Co to kogo obchodzi! — Dopiero po jakimś dłuższym czasie uspokoił się i zaczął rozmyślać, dlaczego tak Świerkoski mówił, co w tem miał za interes! Uderzył się nagle w czoło i kilka razy z rzędu schwycił brodę zębami. — Ach! on może myśli o Jance, zazdrość o Andrzeja żre go, a! rozumiem teraz, rozumiem. Mój panie Świerkoski! za małyś dla Orłowskiej, za mały — szeptał, uchylił drzwi do kuchni i zawołał:
— Niech Janowa powie, że pan Grzesikiewicz przesyła ukłony panience.
— Panie Stanisławie! — mówił do Babińskiego, zeszedłszy do kancelarji — córka już czeka na pana.
— Jestem gotów, tylko zechce mnie pan przedstawić, bo nie mam przyjemności znać osobiście szanownej panny Janiny — mówił Staś uroczyście, naciągając rękawiczki.