Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/060

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 58—

zdawało się promieniować jakąś zielonawą aureolą. Wyjął z pugilaresu dziesiątki losów loteryjnych najrozmaitszych krajów, porozkładał je przed sobą i zapatrzył się w wielkie szeregi cyfr, w sumy, jakie obiecywał wygrywać.
— Dwieście tysięcy rubli! — szeptał z głęboką czułością, rozwijając pożyczkę premjową. — Dwieście tysięcy rubli! — przeginał się jakoś lubieżnie, bo ten słodki dźwięk łaskotał rozkosznie po sercu.
— Trzysta tysięcy marek! — zdawał się szeptać różowy los loterji hamburskiej.
— Dwieście tysięcy marek! — śpiewało mu w duszy od błękitnego losu saskiego.
— Sto tysięcy florenów! — grzmiały czerwone węgierskie.
— Pół miljona franków! — rozległ się głęboki, poważny głos liljowego papieru z głową rzeczypospolitej francuskiej w pośrodku.
— Miljony! miljony! miljony! — szeptał, uśmiechając się słabo, i te miljony już czuł przy sobie, rozpalały mu krew, przenikały siłą potężną, rozprostowywały skurczoną w pożądaniu duszę, podnosił głowę coraz wyżej, oddychał głęboko, jakby wciągając słodki a denerwujący zapach tych pieniędzy, aby je wchłonąć w siebie, aby je czuć we własnej krwi.
— Miljony, moje miljony — skandował wolno razy kilkanaście z uporczywością idjoty i kretyna, olśnionego świecącą blaszką. — Moje — i nie pamiętał już nic, że prowadzi życie nędzne, że żywi się chlebem, kartoflami i herbatą, że oszukuje zarówno