Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/049

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 47 —

Obudziła się dziwnie rzeźwa i zdrowa. Wstała natychmiast i poszła do okna. Poranek był przepiękny, jeden z tych, jakie bywają czasami w październiku, pomiędzy dwiema serjami deszczów. Pożółkłe trawniki pokrywał szron, mieniący się w słońcu, które świeciło jasno i rozlewało potoki ciepła i wesela na czerwone liście buków, na rdzawe korony grusz, stojących w ogródku, na blado-złote, jakby z najczystszego, nietopionego jeszcze wosku topole; na zielono-perłową ruń zbóż młodych, ciągnących się długim pasem, równolegle z szynami kolei; — odbijało się w kałużach wody, jakby w taflach z seledynu, rozzłacało powietrze i te długie mury lasów stojących bez ruchu, zatopionych w jakiejś usypiającej ciszy. Drzewa zdawały się wolno oddychać i podnosić ostatnie pędy i nieopadłe jeszcze liście ku słońcu, i piły światło i ciepło. Wróble z krzykiem radosnym trzepotały się pod magazynem i jakby oszalałe ciepłem biły się zajadle, i całemi bandami obsiadały dachy, wieszały się na drzewach i znowu spadały ze świergotem na ziemię.
— Bardzo ciepło dzisiaj? — zapytała Rocha, który z mokrą ścierką w ręku suwał się na kolanach po pokoju i wycierał podłogę.
— Ciepło! e... panienko, ciepło je galante, ale i zamróz je też galanty.
Roześmiała się z tej odpowiedzi i zapragnęła ruchu, powietrza, poczuła w sobie dawną Jankę, silną i niezmożoną. Zaczęła się krzątać po pokoju i zapytała go znowu:
— Pan na służbie?