Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 37 —

marną kreaturę, nędznika, do którego czuła większą pogardę niż żal.
— Jak ja mogłam! jak ja mogłam! — myślała z palącym wstydem i uprzytomniała go sobie w całej jego nikczemności i głupocie tak dokładnie, że gryzła poduszkę, aby przytłumić gniew na samą siebie, że chciało się jej krzyczeć, aby ulżyć sobie, żeby wyrzucić ten ogrom nienawiści i wstrętu, jaki się w niej zebrał.
Zadzwoniła na Janową. Nie mogła wyleżeć dłużej. Poczuła się zdrową, zapragnęła pod wpływem tych przejść wewnętrznych ruchu gwałtownego, powietrza, ludzi i przestrzeni. Dusza jej rozbłysła oślepiającym ją samą płomieniem energji, który podrywał, przepalał i unosił.
— Zimno dzisiaj? — zapytała Janowej, pomagającej jej ubierać się.
— A zimno, adyć kiej pies tak gryzie. Panienko! a panienka wie, że dzisiaj był pan z Krosnowy? Szłam, a on mię pyta: Janowa! Grzecznie się ukłoniłam i słucham. A on wąsiki se podkręca i rzeknie: A panna Janina już wstała? — powiadam, a juści że nie, a on chlasnął bacikiem konia i powiada: A niech się Janowa kłania panience ode mnie. Grzeczny pan...
— To Janowa zna pana Grzesikiewicza?
— Za pozwoleniem panienki, ale my z jego matką... panienka się gniewać nie będzie, co?
— Nie nudcież, mówcie prędzej.
— A tośmy z jego matką, za pańszczyzny, razem chodziły do roboty do dworu.