Strona:PL Władysław St. Reymont - Fermenty 01.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
— 26 —

Olśniła ją nagle myśl jakaś gnębiąca.
— Czy ojciec zupełnie jest zdrów? — zapytała prędko i wpiła się oczyma w doktora.
— Nie... i dlatego trzeba go oszczędzać, nie wzburzać, bo...
— Co? powiedz pan otwarcie; jestem dosyć silna na usłyszenie zupełnej prawdy, a nietylko pragnę jej, ale potrzebuję ją usłyszeć koniecznie. Tyle przypuszczam, tyle symptomatów dziwnych, prawie przerażających widzę, że boję się o niego.
— Tak, dobrze nie jest, bo jego despotyzm, zaciekłość i ta pewna dwoistość, na którą rozłamuje go powoli ta dwoista służba, jaką pełni... Mówili mi w wydziale o jego raportach...
— Czem się to wszystko może skończyć? — zapytała przerażona, bo doktór umilkł i odwrócił od niej twarz.
— Nie wiem, wiem tylko, że nie trzeba nic mówić, nic — powiedział krótko.
— A jeśli będzie chciał wiedzieć? — zapytała twardo, jakby już chciała rzucić całą prawdę w oczy.
— I wtedy powinna pani nie mówić nic. Prawda jest czasami zbrodnią, bo tak samo zabija. A jeśli ojciec nie obchodzi panią nic, to trzeba powiedzieć, zabije go to odrazu i będzie pani miała później spokój i rozwiązane ręce. — Mówił prędko i gniewnie, nałożył zaraz respirator na usta i rzucił się na krzesełko.
Janka patrzyła długo na niego, po jej pięknej, wychudzonej i zmizerowanej twarzy przewijały się najrozmaitsze uczucia: to ból, to gorycz przypominań,