Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 155.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przyklęknęła na ziemi i, odebrawszy ociepkę, wiązała końce powroza pod szyję.
— To sie już o tych chłopów nie trapcie...
— No moiściewy!...
Stał przed nią, wyczekując, aż powróz zawiąże, aby jej pomódz brzemię zadźwignąć na plecy, i spodziewając się jeszcze usłyszeć co od niej. Bo go jej słowa poprzednie nie zadowoliły i nic uśpiły w nim niepokoju serca. Skoro milczała, wprost zagadnął:
— To mi nic nie powiecie do końca?
Czekała, widać, i ona na to zapytanie. Nie patrząc nań, z przymusem jakoby odrzekła:
— Coż wam powiem, moiściewy, kiedy ja sama jak ta owca zabłąkana w lesie. Nic się pewnem nie wydaje, a domysły zwodzą. Ale, skoro tak koniecznie chcecie... Powiadają, że ta cosi u wójta sie stroi. Pono były namowiny...
— Kłamstwo! To nieprawda! — krzyknął.
— Ja wam też zaraz gadała, że to muszą być bajtki. Bo coby inszego było? Ludzie zawdy ludźmi...
I, nie czekając dalszych pytań, zebrała się wartko.
— Ostańcie z Bogiem — szepnęła.
Nie dosłyszał pożegnania. Stał w zadumaniu tępem, nieruchomo i patrzał zasępiony przed się. A mrok go osnuwał zwolna czarną pajęczyną.