Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 152.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Juścić, wy ich ta nie skrzywdzicie.
Schyliła się i poczęła składać dalej nazwłóczone za odwieczerz gałęzie.
— Coż ta na dole słychać? — spytał Franek.
— Jak zawdy... Biedy kroćsetnej moc i tyle. A więcej to ta nic ciekawego bardzo. Zresztą... musieliście i wy słyszeć, bo tu ludzie chodzą.
— O czem, myślicie?
Popatrzała w jego oczy z uwagą chwilową i zastanowiła się w duchu nad czemś. A potem poszepnęła jakoby do siebie:
— To wy, widać, nic nie wiecie, skoro tak...
W oczach, jak i w glosie jej dostrzegł Franek jakieś w zatajeniu skryte, litosne pożałowanie. To go uderzyło przykro.
— Mówcież wyraźnie! — zawołał.
Przychyliła się jeszcze niżej, jakby zlękniona jego naremnością. Po chwili, nie przerywając roboty, poczęła:
— Niejednakie są serca na świecie, bo też i niejednacy ludzie, moiściewy. To też to największa bieda, że razem żyją...
Franek się zastanowił nad jej słowami. Przebierał je chwilę w myślach i zdumiał się niepomału, skąd powstały w tej głowie biedaczej. Nie mógł zaś nie zauważyć, że były dokończeniem dłuższych przedumywań, kto wie gdzie i jak zrodzonych, przez jakie nieszczęścia. Myśl,