Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 118.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nie wiedzieć czemu, nie miał bowiem nic w ręku, prócz wykarczowanego pniaka. Rzucili się w bok na obie strony i popadli w las. Nie ocknęli się ze strachu aż w swojej uboczy. Jeden z nich, który w ucieczce zaplątał się w łamy, dostał się w ręce przysłopskich pasterzy. Pojmali go na postronek i wiedli do ogniska śpiewajęcy:

»Hej! Turbaczu, Turbaczu,
Cożeś tak osowiał...«

Zdumiał się przywiedziony, obaczywszy na oczy, że ich ino siedmiu. Raczyli go ziemniakami i śmiali się, opowiadając całą historyę skraja. Obiecał okup drogi, cały rękaw gruszek, więc go puścili, wytrzymawszy przy sobie do wieczora.
Przychodziły na pamięć Frankowi nawet drobne zdarzenia z owych czasów. Tak się bawił niemi, jak dziecko, które stawia domek z patyków i śmieje się wystawionemu. Chętnie powracał myślą do pasterskich lat. Przypominały mu one swobodę, jakiej już potem nie zaznał.
I, włócząc się po uboczach popod znane wierchy, pozdrawiał okiem każde miejsce, które mu jakieś wspomnienie przywiodło.
A myśl, niepokojąca pragnieniem potęgi, chodziła za nim nieodstępnie, jak cień podczas wieczorów księżycowych, jasnych. Nie skryły jej wspomnienia, ani sny, kołyszące ducha w roz-