Strona:PL Władysław Orkan-W Roztokach tom II 111.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nych oczu parzyły jego mózg... Gnałby na przepaść, na wiatr z gołą głową — łamałby wszystko, przezwyciężał — leciałby na śmierć bez pamięci — niech wszystko się zawali potem! Byle te oczy patrzały, te oczy... Nie było w nich rozkazu, ani zachęty, ani prośby — nic, jeno jakieś straszne, patrzące przeznaczenie, które czeka... A ty idź naprzód, nie uwazuj, z rozkoszą wściekłą druzgotania i nie bacz na nic, co cię spotka: zwycięstwo, czy zagłada — odżycie, czy grób. Te oczy nie zapłaczą, ani podziwem nie rozbłysną, a przecie za ich spojrzenie przez piekło można brnąć...
Więc marzył i tak w dumaniu:
Porzuci wszystko, pójdzie do Kowańca, zaraz na wstępie do osady spotka tę młodą cygankę przecudnej urody i już jej nie obejdzie, jak wtedy, a ona obdarzy go potęgą, jaką daje wiadome tu na ziemi przeznaczenie. Już będzie wiedział, co ma czynić. Zwoła całą osadę i ogłosi się ich królem, który ich ma wyprowadzić z domu niewoli. Uwierzą mu i dadzą posłuch, bo ona pierwsza schyli przed nim głowę wyczekująco, jak poddanka. Tylko jej oczy będą mówiły, że jest panią jego czynów i jego serca. Wtedy powiedzie wszystkich na węgierskie niże, gdzie ich bracia rozliczni w pohańbieniu żyją. Na głos jego powstaną ochotnie i raźno, i będą się zlatywali, jak ptaki, na wiece. A nie jeno ci,