Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 179.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
XII.

W jasną i mroźną noc, koło północy, szedł drogą od kościoła Józek Margoścyn... Na ramieniu dźwigał tobołek niewielki, szedł raźno po białym, wyszklonym gościńcu.
Przed nim występowały góry białe, oblane mglistem światłem...
— Hej góry! Moje góry!... Jak ja was dawno nie widział!
Z rozkoszą wdychał mroźne powietrze i szedł po skrzypiącym śniegu — prosto w Koninki. Mijał po drodze znajome osiedla...
— Tu Zapałowie — szeptał — hań Porębscy... Jeszcze kawałek do chałupy...
Po niebie za nim księżyc szedł, jasny i zimny, niby zwierciadło lodowe o stu oczach utkwionych w słońcu. Miliardy gwiazd na niebie płoną, połowa spadła na ziemię, rozsypując się w drobne kryształki. Postroiły one szatę ziemi w błyszczące dyamenty.
— Jaka tu ładna zima! — szepnął Józek. — Zaczarowany kraj...