Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 159.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Moiściewy!
Poczęli się raczyć serdecznie i zesiedzieli całe popołudnie, aż do późnej nocy...
Żyd już zamykał karczmę, kiedy kumoszkę zamroczyło i zemgliło doznaku. Padła na ławę, za szynkowny stół i tam już usnęła.
Kumotr uparty wykłócił się na ostatku z Kozerą i zapowiedział wszystkim, że idzie prosto do chałupy. Wstał i ruszył od stołu, ale nie mógł nijakim światem trafić do drzwi. Naobracał się po izbie, naobracał — cisnęło nim w kąt i tam ostał.
Kozera podparł głowę na pięściach, począł drzemać, jak zwykle co drugi dzień. Budziło go częste kwilenie dziecka. Po chwili oprzytomniał.
— E, trza iść do chałupy! Tu nic nie wysiedzę...
Zwykle wychodził o tej porze. Zgratał się powoli, poszukał kapelusza, chazukę zawiesił na ramionach. Teraz dziecko... Co tu z nim zrobić? Nie długo się namyślał.
— Uwiędłobyś do rana... Chodź, pódziemy do chałupy! — szepnął, wyciągając po nie ręce. — Jak ja cie tu poniesę? — myślał, trzymając je w dłoniach.
Nagle przyszedł mu pomysł nielada! Aże się roześmiał — tak się mu ta myśl spodobała...
— Czekaj... włożę cię do rękawa... Tam ci bedzie dobrze, cieplutko, jak w piecu... Bedziesz widział!