Strona:PL Władysław Orkan-Komornicy 156.jpeg

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dy!... — nie mogła więcej mówić.
Ból szybkim kurczem przebiegał po ciele. Łzawiła duże oczy i twarzy bladej nie odrywała od pościeli.
— Tak ci widzisz! — pokiwał głową stary. — Miałaś se to za polekce, a teraz cierp!... — A przysuwając ku niej garnek, dodał: — Masz tu mleko, jakby ci sie chciało pić... bo ja pódę! Trza upytać jakich chrzestnych ojców...
Poszedł — i nie wrócił znów, aż na drugi dzień rano. Ale nie wrócił sam: przyszła z nim kumoszka i kumotr, wszyscy troje dobrze podchmieleni.
Kozera odmienił się doznaku za jeden dzień. Rad był wielce wnukowi i raczył go wódką, ledwo że Hanka wstrzymała ten ojcowski wylew zbytniej dobroci. Za to sama pić musiała, bo ją gwałtem przyraczyli.
I Zosia nawet musiała przełknąć dwa kieliszki pornej okowity. Pierwszy wypiła chciwie, bo już od wczoraj nic nie miała w gębie; ale drugi ze łzami prawie połknęła, od przymusu.
— Nie widzieliście ta mojej mamy? — spytała.
— Mamie nic! nie tróbuj sie... Leż, kie ci dobrze!
Nie pytała się więcej, choć jej chwilami myśl uciekała do chałupy. Zdawało jej się, kiedy myślała, że już tak dawno, może na wiesnę, jak poszła z chałupy... Potem zdawało jej się, że już tak długo żyje na świecie. Napatrzyła się w ostatnim czasie